Dieta bezglutenowa ma swoje plusy i minusy. Plusem zdecydowanie jest lepsze samopoczucie (przynajmniej w moim przypadku). Drugi plus (również w moim przypadku) jest taki, że ogranicza się ilość wszelkiego rodzaju kulinarnych atrakcji wodzących mnie na pokuszenie. Bo tak już mam, że jak nie mogę, to nie mogę i pokusy, jak ręką odjął, przestają być pokusami. Wiem, że niektórzy się męczą, walczą tak, jak walczy się na dietach odchudzających, kiedy ten pączek po prostu aż woła z talerza / witryny cukierni, żeby go zjeść. U mnie na szczęście nie ma tego problemu i nie jest to kwestia nie wiadomo jak silnej woli. Po prostu wiem, że nie mogę, i już. No dobra, kilka razy się złamałam i dostałam takie wciry od mojego własnego ciała, że mi się potem odechciało folgowania sobie.
Minusy - podobnie jak przy diecie wegetariańskiej - są głównie natury praktycznej lub towarzyskiej. Praktycznej, bo jak jadę na taki dajmy na to Woodstock, to muszę mieć ze sobą zapas jedzenia na trzy dni. Inaczej umrę z głodu. I w zasadzie prawie wszędzie, gdzie idę, zabieram ze sobą jakieś jedzenie - tak na wszelki wypadek. Towarzyskiej, bo czasem siadam do stołu, który aż ugina się od ciasta, a przede mną stoi smutny, pusty talerzyk i kubek kawy. I nawet nie chodzi o to, żeby mnie to ciasto korciło (patrz wyżej), tylko jakoś nie wiadomo, gdzie podziać oczy, jak się zachować i co zrobić, żeby nie musieć tłumaczyć, w czym rzecz i nie znaleźć się w centrum uwagi.
Oczywiście łatwo można ten ostatni problem rozwiązać, zabierając ze sobą swoje ciasto. Tylko żeby je przygotować, trzeba mieć czas (co jest kolejnym problemem praktycznym).
Czasem problemy natury praktycznej i towarzyskiej występują jednocześnie. Na przykład czasu nie ma się za grosz (bo albo się jest w podróży, albo ma się gości, albo jest się w podróży z gośćmi) akurat wtedy, kiedy nadarza się ważna okazja do świętowania i kiedy bardzo człowiek by nie chciał zaglądać w te smutne oczy pustemu talerzykowi. Nawet jeśli ma się w pogotowiu owoce i bezglutenowe herbatniki, to i tak jakoś tak... nie do końca. Ostatnio właśnie z takich tarapatów wybawiło mnie opakowanie mascarpone.
Powiedzieć, że deser, który przygotowałam, był lekki, byłoby przesadą, ale na pewno taki się wydawał dzięki dodatkowi jogurtu. Do tego było i owocowo i ciasteczkowo, a nawet coś tam od czasu do czasu chrupało. I od razu człowiekowi lepiej :)
Jasna sprawa, że taki deser ma z osiemnaście milionów kalorii, ale... Ciiii! Warto :)
Deser jogurtowy z owocami i mascarpone |
1 czubata łyżka mascarpone
1 czubata łyżka jogurtu typu greckiego
1/2 łyżeczki miodu
1/2 brzoskwini
1 łyżka orzechów ziemnych prażonych bez soli
3 herbatniki (u mnie bezglutenowe)
3 łyżki malin
2 łyżki borówek amerykańskich
1/2 łyżki płatków migdałowych
Wykonanie
1. Jogurt ucieram mikserem z miodem. Pod koniec dodaję mascarpone i ucieram na niskich obrotach, aż uzyskam gładki krem.
2. Układam w pucharze kolejno: pokrojoną w kostki brzoskwinię, orzechy ziemne, połowę kremu, pokruszone herbatniki, drugą połowę kremu, maliny i borówki. Posypuję płatkami migdałowymi.
Podaję od razu, żeby ciastka nie zmiękły od masy.
Ps. Kiedy pisałam powyższe, cały czas palce na klawiaturze zamiast w "puchar" składały mi się w "pychar". Przypadek? Nie sądzę :D
Deser jogurtowy z owocami i mascarpone |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz